Po długim oczekiwaniu w końcu nadszedł dzień wyjazdu do Milicza (nagroda za konkurs fotograficzny). Wstałam około 6 rano. Mama uwijała się już na dole. O 7.00 odjechałyśmy busikiem, który zawiózł nas do Gdyni. Stamtąd pojechałyśmy pociągiem aż do Poznania. Przesiadłyśmy się do następnego pociągu, którym dojechałyśmy do Jarocina. Tam czekałyśmy na chivettę i jej mamę, które miały nas wziąć ze sobą do samochodu. Jakiś czas czekałyśmy, aż w końcu przyjechały. Było to gdzieś około 18.30. Wsiadłyśmy do samochodu i razem pojechałyśmy do Milicza. W tym czasie miałam czas, aby zapoznać się z Martą. Okazało się to jednak dość kłopotliwe, bowiem żadna z nas nie umiała zacząć rozmowy. Tak więc sporą część drogi przemilczałyśmy, z jedynie kilkoma krótkimi wymianami słów. W końcu zaczęłyśmy mówić na temat śmiesznych zdarzeń w szkole. Wtedy rozwiązały nam się języki i zaczęłyśmy swobodnie rozmawiać. Tak dojechałyśmy do Milicza i poszłyśmy do restauracji na wspólną kolację. Tam każdy się przedstawił, lecz ku mojemu rozczarowaniu nie było tam Netty, chociaż miała przyjechać. Potem poszliśmy na krótki spacer w celu zwiedzenia miasta. Przy okazji zobaczyłam mojego pierwszego w życiu nietoperza. W schronisku wszyscy wybrali sobie pokoje.
Następnego dnia po śniadaniu mieliśmy zebranie z panem Arturem Homanem o tym, jak najlepiej fotografować ptaki. Ponieważ wszyscy szli z kartkami i długopisami, ja i Marta też wzięłyśmy, jednak, jak się okazało, nie było to potrzebne. Pan opowiadał bardzo ciekawe rzeczy, szczególnie podobało mi się na temat fotografowania zwierząt z ukrycia. Potem wszyscy wsiedliśmy do busiku i pojechaliśmy na Stawy Milickie. Na początku widzieliśmy perkozka i łyski. Widać było również bieliki (towarzyszyły nam przez prawie całą wycieczkę, choć na ogół widać je było tylko w oddali). Gdy dotarliśmy nad Barycz, mama Marty powiedziała nagle "Zimorodek!". Ptaszek śmignął szybko w locie nad rzeką i już znikł w zaroślach. Ku mojej rozpaczy nie udało mi się go zobaczyć. Byłam niepocieszona, jednak później jakoś się z tym pogodziłam. Gdy bowiem jechaliśmy w dalszą drogę nad kolejne Stawy, na polu zobaczyliśmy żurawie, które, gdy tylko wysiedliśmy z busu, odleciały. Na polu zostało kilka białych ptaków, które okazały się być łabędziami krzykliwymi! Nad Stawami widzieliśmy czajki, jakieś mewy, strzyżyki, łabędzie krzykliwe i stado gęsi: gęgaw, białoczelnych i zbożowych. Później, gdy jakiś chłopak przeglądał swoje zdjęcia, dostrzegł wśród innych gęsi berniklę rdzawoszyją. Ja niestety nie miałam jej na żadnym swoim zdjęciu, więc nie mam pewności, czy ją widziałam. Szkoda. Potem pojechaliśmy na obiad, po czym obejrzeliśmy prapremierę filmu pana Artura Homan o Dolinie Baryczy. Był naprawdę bardzo ciekawy. Potem wszyscy zadawali pytania na temat filmu (i nie tylko), po czym pan Artur zaczął opowiadać różne historie. Szczególnie spodobała mi się historia o filmowaniu cietrzewi na poligonie. Była to chyba najzabawniejsza opowieść, jaką w życiu słyszałam. Potem niektórzy zaczęli się rozjeżdżać do swoich domów. Część z nich została na jeszcze jedną noc. W tym i ja. Byłam nieszczęśliwa z powodu, że już jutro trzeba wracać, ale nic nie można było niestety zrobić.
Następnego dnia wstałam z mamą wcześnie, by zdążyć na autobus. Z żalem pożegnałam się z Martą, jej mamą i pozostałymi. Potem z mamą pojechałyśmy autobusem do Poznania. Tam musiałyśmy czekać trzy godziny na pociąg. Na szczęście. Udałyśmy się bowiem do parku przed palmiarnią, gdzie widziałam bogatkę, gołębie, srokę, kosa. Najbardziej podobały mi się sójki, które, zajęte szukaniem żołędzi w trawie, prawie wcale się nie bały. Urządziłam im całą sesję zdjęciową. Potem zobaczyłam i sfotografowałam mojego pierwszego pełzacza ogrodowego. Po chwili na tym samym drzewie zobaczyłam kowalika. Był bardzo ruchliwy, więc zdjęcia wyszły jako takie. Potem na stacji porozmawiałyśmy chwilę z moją kuzynką, która studiuje w Poznaniu, a potem pojechałyśmy pociągiem prosto do Gdyni, skąd zabrał nas tata.
Wycieczka ta była naprawdę wspaniała. Podobało mi się na niej niezmiernie. Cieszyłam się niemal każdą spędzoną tam chwilą. Niestety, z wycieczką tą jest zupełnie inaczej, niż w przypadku Mewiej Łachy, czy też Beki. Wyjeżdżając z tamtych dwóch miejsc wiedziałam, że przyjadę tam znów za rok, że znów spotkam tych samych ludzi, że znów będzie wspaniale. Z Miliczem sprawy mają się inaczej; pozostają pytania - Czy jeszcze kiedyś tu wrócę? Jeśli tak, to kiedy? Za rok, za kilka lat? Czy spotkam te same osoby? A jeśli już nigdy tam nie pojadę? Gdy wracając do domu o tym myślałam, łzy napływały mi do oczu. Mam nadzieję, że jednak tam znów kiedyś pojadę na podobną wycieczkę.