Tak sobie patrzę… i co widzę? Ostatni wpis na blogu dodałam w lutym. Więc chyba wypadałoby coś nowego naskrobać, a jako że w poniedziałek wieczorem wróciłam z krótkiego wypadu nad Biebrzę, jest o czym pisać.
Po prawdzie jesienią i wiosną z pewnością byłoby o wiele ciekawiej, ale nawet latem bym sobie nie odpuściła takiej okazji. Byłam tam po raz pierwszy i zorientowałam się, gdzie co mniej więcej się znajduje, tak że na przyszłość będę już obeznana z terenem.
Wyjechaliśmy w piątek rano, na miejsce zakwaterowania (Dawidowizna, leżąca niedaleko Goniądza) dotarliśmy po południu. Nasz pokój znajdował się dokładnie pod miejscem, gdzie gniazdo miały bociany. W ogóle bocianów to tam jest multum – u nas widuję jednego od czasu do czasu, a tam to tego tyle, że się przewrócić idzie ;)
Ledwo wysiedliśmy z samochodu, przywitał nas dudek. Niestety drań nie dał sobie zrobić zdjęcia, tylko gdzieś czmychnął i już więcej się nie pokazał. Ponieważ mieliśmy trochę czasu, najpierw zeszłam sobie nad Biebrzę, gdzie mieliśmy bliziutko, a potem z mamą i bratem przeszliśmy się jeszcze trochę po okolicy. W oddali leciało kilka czajek, trafił się błotniak stawowy i kruk. Potem wróciliśmy na obiad. Swoją drogą karmili nas tam genialnie – tak obficie, że brzuch mógł pęknąć, a jakość w niczym nie ustępowała ilości. Ale może lepiej daruję sobie rozprawianie o rozkoszach podniebienia, bo jak się rozkręcę, to już nie skończę, a ostatecznie nie o tym mam opowiadać. Tak więc po posiłku wybraliśmy się nad platformę, gdzie wśród trzcin trafiła się rokitniczka, zrobiliśmy sobie krótki spacer i zaobserwowaliśmy spory klucz żurawi.
W sobotę obudziłam się przed szóstą, słonko ładnie świeciło, więc cicho (cóż, w każdym razie się starałam) wymknęłam się z domu i skierowałam nad rzekę. Z klangorem przeleciało kilka żurawi, sfotografowałam świteziankę (notabene chyba najładniejsza ważka na świecie), potrzosa, a w trzcinach grasowały rokitniczki. Dwa razy usiadły na trzcinach tak ładnie, dość blisko i w ogóle niezasłaniane przez żadne liście czy łodygi, no ale gdzie badyl nie może, tam słońce pośle, wobec czego zdjęcia wyszły ciemniejsze, niż by to było pożądane. Ale mówi się trudno. Po około godzince wróciłam do pokoju.
Po śniadaniu zrobiliśmy sporą objazdówkę, zatrzymując się w różnych miejscach. Spotkałam sikorę ubogą vel czarnogłową, jakiegoś średniej wielkości ptaka, który przemknął wśród drzew tak, że nie dało się zbyt zobaczyć, cóż to takiego było. Nagrałam jego głos, który przypominał trochę klaskanie, ale ledwo da się go na nagraniu wychwycić. Za to dzięki niemu zaobserwowałam też mysikróliki, z czego dość się ucieszyłam, bo już dawno nie widziałam tych maluchów. Prócz tego gdzie indziej także błotniak stawowy i srokosz, a także tak długo przeze mnie wyczekiwany i upragniony bocian czarny. Przystanęliśmy też w pewnym miejscu nad Narwią, gdzie latała rybitwa rzeczna i moja pierwsza w życiu białoskrzydła, które również spotkałam wkrótce ponownie w Brzostowie. W nim też zaobserwowałam lecącego w oddali bielika, który spłoszył gęgawy z łąki. Po przejrzeniu zdjęć w samochodzie znalazłam na nich także rycyka i dwa piskliwce, które przedtem przeoczyłam. Wobec tego wróciłam się nad Biebrzę, ale akurat wtedy krowy zaczynały przechodzić przez rzekę, więc ptaki gdzieś się zmyły. Po powrocie byłam już wystarczająco zmęczona, by odechciały mi się wszelkie pokolacyjne wyprawy.
Niedziela była dniem dość mało różnorodnym w ptaki. Najpierw wybraliśmy się na trzy godziny do twierdzy w Osowcu, gdzie przewodnik naprawdę ciekawie opowiadał, więc mi się bynajmniej nie dłużyło. Przy okazji widziałam gile, młodą pleszkę i śpiewaka. Później pojechaliśmy w kilka miejsc, wśród których zdecydowanie najcudniejsze były Brzeziny Kapickie. Zakątek piękny jak ze snu, spokój, wkoło piękna zieleń, w tle białe brzozy, nad kanałem przewalone drzewa świadczące o obecności bobrów (tacie nawet udało się jednego zobaczyć). Gzy i komary całkowicie ignorowałam, mogłabym tam iść przed siebie cały czas. Niestety, do mojego brata (swoją drogą zastanawiające jest, czemu tylko do niego) lgnęły jakieś podejrzanie wyglądające owady (po sprawdzeniu w domu wydaje mi się, że to mógł być bąk bydlęcy lub coś w tym stylu), wobec czego trzeba było niestety zawrócić. Wieczorem razem z tatą pokręciliśmy się w pobliżu miejsca zakwaterowania, gdzie widzieliśmy cierniówki i piecuszka/pierwiosnka.
W poniedziałek, dzień wyjazdu, zajechaliśmy na chwilkę do Wioski Bocianów, ale nie wykupiliśmy wstępu. W okolicy spotkałam jedynie muchołówki szare. Potem rozpoczęliśmy powrót do domu.
Mimo, że wyprawa nie była szczególnie obfita, nie żałuję, że tam pojechałam. Teraz już urabiam rodziców, by wybrać się tam na wiosnę. Do tego czasu trzeba będzie skombinować sobie jakąś przyzwoitą lunetę J